Skórzane rękodzieło prosto z warsztatu na czterech kołach

Który przemierza iberyjskie ziemie

Grenada – jak zejść w szpilkach z Sacramonte, stracić przytomność na koncercie flamenco i zwiedzić Sierra Nevada na początku marca w samym polarze

22/01/2021 17:13

Andaluzja, Grenada, hiszpania, podróże, podróżowanie, przygody, vanlife, vanlifers

Dzisiejszy wpis to nasze wspomnienia z roku 2016 i 2019, opowiemy Wam o naszej przygodzie z andaluzyjską stolicą… narciarstwa! Ale Grenada to nie tylko Sierra Nevada ale również wąskie, kręte, po arabskie uliczki, pałac Alhambra i niesamowite widoki! Tym razem opowiadamy o naszych subiektywnych odczuciach i przygodach związanych z tym miastem, w przyszłości pewnie zaprosimy Was na wpis,w którym opowiemy o historii tego miasta.

*** Sprostowanie - GrEnada (pisane przez E) to polska nazwa hiszpańskiego miasta GrAnada (pisane przez A). Dodaję tę informację ponieważ pisownia, której użyłam wzbudziła wiele kontrowersji. Oczywiście osoby mieszkające na stałe w Hiszpanii mogą nie wiedzieć, że po polsku miasto to nazywa się trochę inaczej. Tak samo jak Kadyks (hiszp. Cádiz), Murcja (hiszp. Murcia), Kraj Basków (hiszp. País Vasco) itp. Kto nadal nie wierzy to zapraszam to przeczytania na tronie Słownika Języka Polskiego ***

Grenada była definitywnie miejscem, gdzie wyszło na jaw jak zajebistym pomysłem jest mieć i kampera i motocykl. Generalnie od samego początku plan był taki, że samochód parkować będziemy na obrzeżach danego miasta, a z pomocą dwóch kółek z łatwością znajdziemy dobry parking. W Grenadzie znaleźliśmy dwie, naprawdę dobre, miejscówki:

Jedna z widokiem na ośnieżone szczyty Sierra Nevada i panoramę Grenady z jednej strony. Parking przy ulicy

Druga na samym szczycie Sacramonte przy Ermita de San Miguel Alto z panoramą całego miasta z drugiej strony (w 2016 można było stawać wszędzie, w 2019 policja wlepiała mandaty za stanie na parkingu ale już w lesie nie ma zakazu)

Tym razem wpadliśmy na pomysł, że może zwiedzić Grenadę pomoże nam jakiś locals z couchsurfingu. Pierwsza próba spaliła na panewce. Para, która poszła z nami na piwo okazała się dość… nudna. Strzałem w dziesiątkę okazał się Rodrigo – wykładowca arabistyki, tłumacz, uczący się chińskiego początkujący gitarzysta. Jak Grenada to tylko z nim (https://www.couchsurfing.com/users/1006024106). Spacer po Albaicín zapamiętam do końca życia podobnie jak koncert flamenco, na który nas zabrał. Za wstęp zapłaciliśmy od osoby po 12 EUR a doświadczenie warte było o wiele więcej. Był to najbardziej kameralny koncert na jakim byłam (nie licząc tych, które tylko dla mnie robił JJ). Sala, a właściwie patio, wypełnione było może 10 osobami, a muzyka i atmosfera poruszyła mnie tak dogłębnie, że straciłam przytomność. Próbowałam nawet opuścić salę nim się to stało, jak tylko poczułam się słabo, ale dokładnie w drzwiach między „salą koncertową” a foyer (może lepiej – przedsionkiem bo foyer z definicji to duże, rozległe pomieszczenie, a El Tabanco – czyli miejsce gdzie koncert się odbywał – miało może w sumie 30m kwadratowych) mnie zamroczyło i upadłam. Oczywiście wszyscy przyszli zobaczyć co mi się stało, a ja sama, do tej pory naprawdę nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.

Ten wieczór był też jedynym kiedy ubrane miałam buty na obcasie a dokładniej szpilki. Jak ktoś w Grenadzie był, albo będzie, to obczajcie drogę z Ermita de San Miguel Alto do El Tabanco przez cygańskie jaskinie… (podpowiedź – nie ma tam drogi ani asfaltu, jest ścieżka przez busz). Połowę szłam na bosaka a jak wyszliśmy w końcu na Albaicín okazało się, że bruk jest tak wyślizgany, że i tak niosłam buty w ręce.

Rodrigo pokazał nam też muzyczny plac, którego nazwy nigdzie sobie nie zapisałam i kilka lat później ciężko było mi go zlokalizować – jego oficjalna nazwa jest zupełnie inna. Nasz ówczesny „przewodnik” nazwał go akurat tak, bo codziennie wieczorem można się tam wybrać posłuchać muzyki na żywo. Ludzie, w każdym wieku, przychodzą pograć na swoich instrumentach właśnie tam. Najlepsze jest to, że akustyka tego miejsca pozwala, by równocześnie w różnych zakątkach grały różne ekipy i to na dodatek odmienne rodzaje muzyki a nikt nikomu nie wchodzi w paradę. Między jazzem, flamenco, gitarą, klarnetem i afrykańskimi bębnami pomykają żonglerzy i miotacze płonących pojek. Miejsce znajduje się w dzielnicy Albaicín a nazywa się El parque de Santa Isabel la Real, znane również jako el Huerto del Carlos. Szczerze mówiąc nie wiem czy nadal panuje tam taki fajny klimat bo tworząc ten artykuł zrobiłam mały research w sieci (2019) i wychodzi na to, że mieszkańcy niezbyt byli zadowoleni z tego, że odwiedzający wieczorami plac szczali im na drzwi od domów czy garaży. Burmistrz Grenady chciał zabronić tam picia i palenia, a w świetle prawa wprowadzić taki zakaz mógł jedynie robiąc z tego miejsca specjalnie chroniony obszar dla dzieci. Nic z tego nie wyszło ale być może policja bardziej pilnuje tej miejscówki i nie ma już takiego uroku jak wcześniej. Jak ktoś z was będzie to dawać znać, zrobimy aktualizację. My właśnie tam poznaliśmy pewnego Egipcjanina, który zaszczepił w nas pomysł spędzenia zimy na Wyspach Kanaryjskich. Powiedział, że kiedyś poleciał spędzić tam karnawał i został 17 lat. Dowiedzieliśmy się też ile kosztuje w Kolumbii kreska koksu i pistolet. Ot, takie ciekawe miejsce.

Sacramonte to dzielnica położona na wzgórzu gdzie mieszkają głównie cyganie w jaskiniach. Z kolei Albaicín to po arabska dzielnica pełna wąskich uliczek i ciekawych zaułków. Oczywiście można tam pochodzić po arabskich sklepikach gdzie poczujemy się jak na prawdziwym suku – nie polecam, nienawidzę, odradzam. Ale… tylko tam można kupić od Ruska w hiszpańskim mieście spodnie z Chile na marokańskim bazarze z hinduskimi rzeczami. No i ceny całkiem w porządku.

Alhambra jak to Alhambra. Dopiero po 3 latach przy mojej kolejnej wizycie udało mi się kupić bilet bo za pierwszym razem nie było miejsc. Kilka zdjęć wrzucę ale generalnie wszędzie można o Alhambrze poczytać więc zanudzać was historiami o Maurach w Hiszpanii tym razem nie zamierzam. Jedna rzecz, która wywarła na mnie ogromne wrażenie to obraz „Cristo de Kennedy” Benito Prieto Coussent.

Jeśli znudzi ci się włóczenie po wąskich uliczkach Albaicin, zaglądanie cyganom w okna jaskiń na Sacramonte, słuchanie muzyki na żywo czy jedzenie popularnych w regionie ciastek piononos (które w smaku przypominają trochę flan) popijanych piwem Alhambra to następnym przystankiem powinna być Sierra Nevada.

My za pierwszym razem jak się tam wybieraliśmy mieliśmy pecha. Zepsuł nam się samochód. Naprawił go głuchoniemy mechanik z serwisu Mercedesa ale pochodzić po górach się nie udało bo straciliśmy chęci. Jak to mówi nasz kumpel Wojtek – „zawsze coś” (biednemu zawsze wiatr w oczy...). Ja, korzystając z okazji, kiedy znowu wróciłam do tego pięknego miasta, które chyba do tej pory jest numerem jeden w moim prywatnym rankingu miast w Hiszpanii (już nie jest, dane z 2019 :)), wybrałam się z kolegami z pracy na lunch właśnie do Sierra Nevada. Nie miałam przy sobie zimowych ubrań i nic nie szkodzi. Wyciągiem wjeżdżał z nami koleś, który dzień wcześniej jeździł na desce w krótkim rękawku, a my wróciliśmy z zarumienionymi policzkami (od słońca, nie od chłodu). Pierwszy raz widziałam rower śnieżny i krzesło na jednej narcie, które prowadzi się używając kijków. Można oczywiście wypożyczyć cały sprzęt (narty, deski snowboardowe, kaski, ubrania, buty itp.) w całkiem znośnych cenach, niestety skipass IMO jest drogi (https://sierranevada.es/es/invierno/forfait/tarifas/ ). Oczywiście, jeśli nie jesteś fanem śnieżnego szaleństwa też znajdziesz coś na siebie – możesz kontynuować picie piwka na górze, po wjechaniu na szczyt kolejką, za którą niestety też trzeba zapłacić jak za zboże. Za to na miejscu serwują całkiem znośny fast food w dogodnych, nawet dla studentów, cenach.

W okolicach Grenady są jeszcze dwa miejsca, które możemy polecić – Beneficio i Santa Fe, Jeśli kiedyś do Grenady trafisz to watro zaliczyć cały „święty hipisowski trójkąt” – Grenada, Alpujarra (Beneficio) i Santa Fe.

Co to jest Alpujarra? Jest to region w górach Sierra Nevada. Znajduje się tam całe multum wiosek, a w okolicach jednej z nich można trafić na hipisowską komunę Beneficio. Jak ktoś lubi ciocię Wiki to coś tam na temat Beneficio można znaleźć (https://en.wikipedia.org/wiki/Beneficio). Nie wierz jednak w to, że na terenie obowiązuje zakaz spożywania alkoholu czy narkotyków – to nie do końca prawda. My też pojechaliśmy na czyściocha bo naczytaliśmy się wcześniej w internetach a na miejscu okazało się, że wszyscy walą browary. Nie wiem, może zakaz obowiązuje ale nie nikt go ani nie egzekwuje, ani nie przestrzega. Tak czy inaczej zrobiliśmy sobie kilka dni detoksu w pięknej dolinie, w której prawie nigdy nie świeci słońce. Szczerze mówiąc, nie do końca to, co zastaliśmy było zgodne z naszymi oczekiwaniami. Zacznę może od początku czyli od dojazdu na miejsce.

JJ wziął autostopowiczkę, która pokazała nam w ogóle jak tam dotrzeć. Wzięliśmy ją z nieopodal położnej wsi, chyba czekała na autobus albo łapała stopa (już nie pamiętam). Pamiętam za to, że jadła granat i wypluwała kawałki na podłogę w aucie, wylądowały tam też obierki. Nie, żebyśmy byli jakimiś pedantami. Droga dojazdowa fatalna, taka idealnie szerokości na jednego vana.

Jak ktoś nie planuje rozbijać namiotu, albo budować sobie chatki, to z autem zostaje się na samym początku Beneficio, na parkingu. My zaparkowaliśmy koło cygańskiego taboru, a jako, że jeszcze z Almerii mieliśmy przyklejonego ludzika indalo (prehistoryczny magiczny symbol jednocześnie będący symbolem Almerii) na tylnych drzwiach i na baku motocykla, od razu wzbogaciliśmy się o nowych znajomych bo nasza cygańska sąsiadka powiedziała, że to też symbol jej rodziny i z dumą zaprezentowała tatuaż na kostce.

Na przeciwko mieliśmy warsztat bębniarza, który poopowiadał trochę jak się robi bębny z agawy i jak dobrze sprzedają się na Wyspach Kanaryjskich. Każdej zimy tworzył nowy asortyment, który latem sprzedawał właśnie na Kanarach. O ile dobrze pamiętam, niektóre z jego ręcznie robionych bębnów potrafiły osiągać zawrotne ceny 300-400 EUR. Oczywiście w Beneficio wszyscy hodują zioło, które można kupować po cenach hurtowych, a do tego z ekologicznych upraw! Z tym alkoholem to ściema bo, tak pisałam wcześniej, wszyscy łoją browary. Brak ciężkich narkotyków chyba też mija się trochę z prawdą bo przez tydzień chyba 5 osób pytało nas o różne specyfiki – jedni chcieli kupić a inni sprzedać. Byliśmy tam poza sezonem więc trochę było cicho i smutno, zero poczucia jakiejkolwiek wspólnoty. Prawdopodobnie latem trochę się atmosfera ożywia ale naprawdę – nie tego się spodziewaliśmy.

Generalnie spacerując w górę wioski, wzdłuż rzeki, można obczaić fajne inicjatywy. Najfajniejsze są shit–pity czyli po prostu publiczne toalety, które zapobiegają sraniu gdzie popadnie. Są to po prostu dziury w ziemi. W tych bardziej ekskluzywnych dzielnicach są zasłonięte drewnianą konstrukcją i ogólnie wyglądają jak ubikacje. W częściach uboższych, to dziury w ziemi, na których położone są kawałki desek i ewentualnie powiewa jakiś smętny kawałek materiału, który teoretycznie służy za osłonę. Byliśmy tam akurat wtedy, kiedy jeszcze miałam dość duże opory, jeśli chodzi o korzystanie z takich przybytków i naprawdę nie było łatwo. Niestosowanie się jednak do zasad mogło się źle skończyć, na przykład napiętnowaniem – na tablicy ogłoszeń widziałam tam kiedyś wiersz na temat osobnika, który zamiast do shit–pitu nasrał pod drzewo. Oj, cóż to był za piękny pamflet!

Kolejna fajna sprawa to obszar wspólny – jest tam kuchnia, szkoła, wspominania wyżej tablica ogłoszeń i wielkie tipi, gdzie wieczorami zbiera się cała społeczność i tworzy razem muzykę (…w sezonie). Napisałam o szkole dlatego, że niektóre rodziny, które tam mieszkają wprowadziły się 15, 17 czy 20 lat temu i mieszkają tam z dziećmi. Te starsze uczęszczają do szkół w pobliskich wsiach, a te najmłodsze spędzają czas w szkole na terenie Beneficio. Niestety oprócz prawdziwych lokalsów dużo jest też bardzo młodych gówniarzy, którzy przyjeżdżają się nachlać i naćpać. Polaków też. Miejsce klimatyczne ale jak dla nas nie ma „tego czegoś”. W internecie jest już tysiące wpisów na temat tego miejsca więc polecam wujka Google jeśli kogoś zainteresował temat.

A! Podobała nam się inicjatywa z ciastkami. Jedna dziewczyna robiła super smaczne ciastka czekoladowe i sprzedawała je za grosze. Nie jemy ani cukru ani słodyczy, ale te ciasta zapamiętam na długo! Oczywiście do wyboru do koloru, ja nie palę (tylko tytoń) ale dla fanów są i wypieki z wkładką.

Ostatni przystanek to Santa Fe. My, będąc w okolicy za pierwszym razem, nie wiedzieliśmy, że coś takiego istnieje, więc tam nie dojechaliśmy, ale poznaliśmy naprawdę dużo osób, które były i polecały. Gorące źródła i przy okazji też społeczność hipisowska – poznaliśmy jedną parę, która przemieszkała tam zimę. W końcu udało nam się tam dojechać w 2019. Nic szczególnego, mega trudny dojazd, jak pada jest tak dużo błota, że łatwo zgubić w nim obuwie. My byliśmy chyba poza sezonem bo ludzi było mało, ale wielu znajomych donosiło, że kiedy zjeżdżają się tam tłumy to mamy po prostu wysypisko śmieci i nieustający rave party. Dla fanów rytmicznej i wkurwiającej muzyki techno powinno być ok. Fajne też są tamtejsze specjalne kamyki, które można oszlifować (wyglądają wtedy jak szkło) i oprawić w kawałek skóry – wisiorek gotowy.

Grenada szczerze mówiąc to miasto jednodniówka, maksymalnie dwu. Jest urokliwe i klimatyczne ale zwiedzania za wiele nie ma – Alhambra zajmuje około 3 godzin bez audioguide'a, spokojnym krokiem. Jeśli więc nie zamierzasz rezygnować z tego punktu programu mogą przydać Ci się dwa dni. Jeśli Alhambry odwiedzać nie zamierasz to na samo miasto wystarczy jeden. Ani Beneficio ani Santa Fe nie są obowiązkowe – jak nie pojedziesz wiele nie stracisz. Zaletą prowincji Grenada jest jednak fakt, że tego samego dnia możemy pojeździć na nartach a później zjechać na wybrzeże i wykąpać się w morzu. To jedno z tych miejsc na świecie, że wszystko jest naprawdę na wyciągnięcie ręki!

Copyright © 2019 ArteCaravana. All rights reserved. Designed by ArteCaravana